poniedziałek, 19 stycznia 2015

Chapter 3

,,Strach zabija każdy fragment mojej duszy.
Czuje, że powoli odpływam.
Topie się.
Brak mi powietrza.
Podnieś mnie i złóż od nowa.''
*Perspektywa Roberta*
...Przywaliłem z pięści temu frajerowi. No bo ludzie, wytłumaczenie mi jak można być szczęśliwym z tego, że jego jedyna siostra cierpi?! No serio. Nie rozumiem. To jest chore. Podbiegłem do tej...Amandy? Nie wiem. Nie pamiętam. Zadzwoniłem po pogotowie. Pojawili się po godzinie. No ja się kurde pytam. Po godzinie, serio?! A co by było jakby już była trupem? Nie wiem. Taa...Izba zdrowia się stacza. zabrali ją na nosze ja wsiadłem do swojego auta. No przecież nikt nie chciałby obudzić się w szpitalu sam. Nie jestem w żadnym procencie dobry, ale aż tak źle jeszcze ze mną nie jest. Bynajmniej na razie. Sprawdziłem schowek w aucie i wyjąłem telefon. Zadzwoniłem do Esme.
-Mamo....Jest problem.
-Która?
-Która co?
-Która dziewczyna cię podała do sądu tym razem.
-Mamo....Co złego to nie ja. Poza tym mam niezłe zdanie o swoim kochanym synu jak widzę...
-Robert przejdź do setna sprawy.
- za chwile powinni przywieźć do was do szpitala taka dziewczynę.
-A jednak!
-A dasz mi skończyć?!
-Oh, więc co zrobiłeś tej dziewczynie?
-Ja nic. ona sama...Zresztą zaraz będę tam.
   *Perspektywa Amy*
Ostatnie co pamiętam to zmęczenie. A jednak....Czuje, że coś jest nie tak. Całe życie śpiewałam. Zawsze to było dla mnie jak butla tlenowa dla nurka. Teraz uczę się na nowo. żałuje, że nie mogę cofnąć czasu. Gdybym tylko była bardziej ostrożna, nie straciłabym ostatniej rzeczy jaka mi została. Ale nie...Wolałam być przeciętna. Jak wszyscy. Mój błąd. Mimo tego co się stało. Wiem, że ostatnio się zmieniłam. Nie daję sobą manipulować. Okay, trochę jestem załamana, ale każdy ma gorszy okres w życiu. To ironia. Przyjaciele nas ranią. Mówią o tym, jak to im na nas nie zależy, a kiedy są potrzebni to ich nie ma. Zabawne jest to, że jak to my byśmy ich zostawili, kiedy oni nas potrzebują to po prostu by odeszli. Skąd tyle o tym wiem? Po prostu to przerabiałam. Było ich tylu, a nie został już nikt. A wszystko zaczęło się tak niewinnie. Wystarczyło się zadać z ludźmi, których nie powinnam nawet zauważać. Jednak przecież ja mam wrodzony dar do pakowania się w kłopoty. Byliśmy zawsze w piątkę. Nie przejmowałam się tym, że w szkole mówili , że są dziwakami. Chciałam by mieli w kimś oparcie. Chwilowo zapomniałam o tym, że przecież fotelem to ja nie jestem, a oni są starsi. Prawie dorośli. Zawsze wyczuwałam w nich cos co mnie przyciągało. Ich maski na twarzy...Rozbiegane spojrzenia...Byli inni. Tacy nieprzystępni. Nie wiedzieć czemu przyjęli mnie do swojego grona. Przez pierwsze dwa lata byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi.  Oni wiedzieli wszystko o mnie, a ja o nich. Przynajmniej tak mi się wydawało. Byli moja jedyna ucieczką od tego wszystkiego. Ślepo im ufałam, aż nagle czar prysł. I do tego nie była potrzebna żadna zła wróżka. No, ewentualnie jeden podły magik. I tu chodzi o mojego kochaniutkiego braciszka. Czy mogę powiedzieć, że go nienawidzę? Zapewne nie powinnam, ale zaprzeczenie równałoby się kłamstwu. A ja akurat kłamać nie lubię. Zawsze byłam typem dziewczyny, którą trudno było rozgryźć, ale aktualnie jestem zmęczona wiecznym ukrywaniem się pod kapturem. I ludźmi. I wszystkim co mnie otacza. Jak to możliwe, że coś co niedawno kochałam, stało się czymś czego tak cholernie nienawidzę? Tak, wiem. Nadużywam tego słowa.. Ale mogę to powiedzieć jeszcze raz. Nienawidzę tego świata za to, jaki się stał. Bo ludzie są podli i dobrze się teraz mogą w nim odnaleźć. A ja tu nie pasuje. Nie ma tu miejsca dla mnie. Za jakiś czas znajdę jakiś azyl dla siebie. Tylko najpierw potrzebuje czasu. Czasu, który pozwoli mi dorosnąć i oszukiwać. Bo życie to dla mnie gra. A każdy gracz pragnie zwycięstwa. A w moim życiu nie ma miejsca na kolejną przegrana. Nie mam na to czasu. Żyj szybko, umieraj młodo. Przynajmniej twój czas nie okaże się stracony.
    *Perspektywa Roberta*
A więc opowiem wam bajeczkę o tym jak królewicz i królewna się spotkali...Był to pięknie pochmurny wieczór. W sam raz dla takich ludzi jak oni. Księżniczka nie lubiła sukienek, a królewicz smokingu. Nie było balu, tylko księżyc, który jarzył się niesamowitą czerwienią...I na tym ta bajeczka się kończy. Bo nie wiem co dalej pisać. Może królewicz zwalił księżniczkę do rzeki? Albo to ona go utopiła? A może żyli razem aż po kres wieczności? Myślę, że to tylko ich sprawa, a my nie możemy się wtrącać. Cholera. Jest ze mną źle. Nawet już bajki wymyślam. A wszystko przez co? Przez ten cholerny szpital, w którym kurewsko mi się nudzi. Czekałem na moment, aż wreszcie drzwi tej durnej sali się otworzą...I czekałem...I czekałem. Aż wreszcie grzecznie, jak przystało na słodziutkie dziecko- zasnąłem. Obudziły mnie dopiero otwierające się drzwi.
-Robert?
-Czego kurwa znów?
-Nie odzywaj się tak do mnie młody człowieku. Jestem dr. Collins. Chciałem cię poinformować o stanie twojej dziewczyny.
-Kogo? Ja nie mam żądnej dziewczyny! Jestem samowystarczalny- spojrzałem na niego z głupkowatym uśmiechem.
-Dobrze, czy masz jakiś kontakt z jej rodziną?- wskazał głową na dziewczynę za szklaną szybą. Wyglądała wręcz dziecinnie na tle tej nudnej bieli. Jakby tam nie pasowała z tym swoim ciemnym makijażem i ubraniem. 
-To moja...-chciałem powiedzieć przyjaciółka, ale nie dane mi było skończyć.
-Ja jestem jej bratem.- Za mną stanął nasz cudowny wzór do naśladowania. Podbite oko i nos jak wiśnia zaczął mnie dziwnie bawić.
-Dobrze doktorku. Przyjdę potem, bo ten debil działa na mnie jak płachta na byka.- ruszyłem w kierunku wyjścia. Nie wiedząc czemu nie opuszczał mnie dobry nastrój.  Co się ze mną dzieje? Halo! Jestem trzeźwy...Na dodatek wesoły! Ratujcie, ja nie chce kaftana!
******************************************************************************

No więc wreszcie rozdział. Po dłuuuuugim czasie, ale chyba lepiej [późno niż wcale. Zdjęcie przerabiane przeze mnie.Mam nadzieje, że nie wyszło tak źle jak mi się zdaje. Czekam na komy. Buziaki, Issie:*



1 komentarz: